Życiorys jednego z polskich asów myśliwskich wydaje się nie do końca rozwiązaną zagadką. Losy Michała Maciejowskiego są bowiem dobrze znane wyłącznie z czasów służby w Polskich Siłach Powietrznych w Wielkiej Brytanii. Opisy jego wcześniejszych i późniejszych losów są jednak mieszanką domysłów i fałszywych informacji, powielanych wprawdzie w dobrej wierze, ale nie mających wiele wspólnego z rzeczywistością. A jest to przecież ósmy (choć oficjalnie dziewiąty) najskuteczniejszy polski pilot myśliwski z czasów drugiej wojny światowej i chociażby z tego powodu warto przybliżyć jego sylwetkę.
W latach 1966–1968 Maciejowski, używający wówczas nazwiska Manson, był dowódcą sekcji 2. Air Navigation School w bazie RAF Gaydon, a następnie został oficerem cateringowym. Z tego okresu jego życia zachowało się ciekawe wspomnienie o nim autorstwa Normana Franksa, uznanego brytyjskiego historyka:
„Latem 1966 roku byłem oficerem szkoleniowym w Korpusie Szkolenia Lotniczego, a obóz letni mojej eskadry odbywał się w RAF Gaydon w Warwickshire. […] W Gaydon zauważyłem oficera RAF, który miał więcej niż przeciętną kolekcję medali, ale nie wypadało podchodzić do niego bez uprzedniego poznania jego nazwiska. Kiedy zapytałem oficera RAF, który opiekował się jednostkami ATC w bazie, powiedział mi, że to jest porucznik Manson. Zauważyłem już, że ten człowiek miał rozetę na swojej gwieździe z lat 1939–1945, co oznaczało, że brał udział w bitwie o Anglię. Mniej więcej dzień później niektórzy z moich kadetów zapytali mnie, kim jest ten człowiek. Musiałem przyznać, że nie miałem pojęcia, co było trochę rozczarowaniem dla chłopców, ale powiedziałem, że dowiem się o nim więcej. Chłopców zafascynowało to, że w mesie lotników gdzie jedli, ten bardzo odznaczony pilot, z zawiniętymi rękawami koszuli, rozdawał zza lady jedzenie. Po raz kolejny rozmawiałem z naszym zaprzyjaźnionym oficerem łącznikowym RAF, który powiedział mi, że Mike brał udział w bitwie o Anglię, jest Polakiem z urodzenia i pomagał Stacji w przygotowaniach do obchodów Bolt Day.
Nadal nie byłem pewien, jak powinienem zbliżyć się do niego, bo wyglądał dość surowo i bez uśmiechu, czekałem do piątku. To był ostatni dzień i tej nocy, tradycyjnie, oficerowie urządzili małe przyjęcie w mesie. Czas uciekał, ale nagle pojawił się na kolacji. Teraz albo nigdy. Byłem jeszcze w mundurze, więc poczułem się trochę pewniej, kiedy podszedłem do niego i zapytałem, w której eskadrze był w 1940 roku. Odpowiedział, że była to 249., ale to nie pomogło. Kiedy powiedziałem, że nie pamiętam nazwiska Manson z 249., uśmiechnął się. Oczywiście, że nie, powiedział, w tamtych czasach używałem mojego polskiego nazwiska – Maciejowski. […] Wciąż byłem trochę oszołomiony odkryciem, kim jest porucznik Manson. Uświadomiłem sobie, że prawie przegapiłem rozmowę z nim. Kiedy zadałem mu kilka pytań, zdał sobie sprawę, że interesuje mnie bardzo RAF z czasów drugiej wojny światowej. Zapytał, czy nie chciałbym przyjść do jego kwatery na pogawędkę. Nie potrzebował więcej namawiać, poszliśmy.
W pokoju wyjął swój stary wojenny dziennik lotów, a potem, ku mojemu całkowitemu zaskoczeniu, pogrzebał w szufladzie i wyciągnął starą kopertę poleconą, z niebieskimi liniami w dół i w poprzek, rzucił ją w moim kierunku. Trochę zagrzechotało i wyrzucając zawartość, znalazłem rzeczywiste medale, które są równoznaczne z wstążkami na jego mundurze. W moich rękach trzymałem polskie Virtuti Militari, Krzyż Walecznych (KW) z trzema pasami, wraz z brytyjskim Distinguished Flying Cross i Distinguished Flying Medal, plus normalny zestaw medali. Nic dziwnego, że moi kadeci byli pod wrażeniem tego rozdawania jedzenia.
Pomimo tego, że początkowo odniosłem wrażenie, że jest surowy, Mike Maciejowski – Manson – był bardzo przyjazny i otwarty, pozwolił mi kartkować jego dziennik lotów, zadawałem mu różne pytania, na większość był w stanie odpowiedzieć.”