Pada deszcz. Jest ciemno. Jestem mokry na zewnątrz od deszczu, bo ponczo nie chce współpracować. Jestem mokry od wewnątrz, bo ciągniemy na zmianę nosze z manekinem udającym rannego, którego mamy przetransportować w bezpieczne miejsce. Nie pytam, jak daleko do schroniska, bo odpowiedź „To nie ma znaczenia” mnie przekonała. Co za różnica, jak daleko jest schronisko, skoro i tak tam trzeba dotrzeć, a nawet jak tam dotrzemy, to wcale nie jest pewne, że tam będziemy spać. Można było siedzieć w cieple w domu, ale z jakiegoś powodu kilkunastu chłopa z całej Polski postanowiło dać sobie dobrowolnie spuścić „wp…ol”, żeby… no właśnie. Po co to komu? Czego się tam nauczyliście? Warto było? Niech za odpowiedź posłuży poniższa historia.
To kiedy powtórka? – to była moja pierwsza myśl zaraz po zakończeniu TC Camp. Tak pozytywnego naładowania emocjami, wiedzą i doświadczeniami nie czułem dawno i powrót „do cywila” był zakończeniem niesamowitej, wysoce skondensowanej i merytorycznej przygody. Chłopaki z Targets Creators zdecydowanie znają się na rzeczy. No dobra, nie będę kadził, powiem Wam, jak było, bez ściemy. Z tą uwagą, że to moje spojrzenie i każdy z 16 uczestników będzie miał dla Was inną historię.
Zachęcił mnie kolega, który powiedział „to jest zajebiste!”. Ponieważ mu ufam, to rekomendacja prawie mnie przekonała, ale i tak postanowiłem się nad tematem zastanowić, bo nie „bawiłem się” nigdy w intensywne chodzenie po górach czy trekking. Nie przepadam za zimną wodą, a zdjęcie żołnierza zanurzonego w wodzie, wyglądającej na lodowatą, reklamowało tę imprezę. Co prawda Łasuch przekonywał, że „nie będzie tak hardkorowo, po prostu nie mieliśmy innego zdjęcia”, ale nie miałem zaufania, wiedziałem bowiem, że campy same w sobie niosą niespodzianki. Zadziałała chyba odwrotna psychologia i stwierdziłem, że trzeba się zmierzyć z tą zimną wodą i zobaczyć, co będzie.
Chciałem dodać do mojego doświadczenia okołostrzeleckiego coś, co jednocześnie pozwoli mi się sprawdzić, nabyć nowe umiejętności i przeżyć coś innego od tego, co robię na co dzień. Intensywnie strzelam PiRO i IDPA z bardzo dobrymi wynikami, w strzelectwo „taktyczne” też wsiąkłem kilka lat temu, ale było na drugim planie za sportem, dlatego intensywnie odrdzewiam kompetencje. Od wyjazdu oczekiwałem nauczenia się jeszcze czegoś, co podniosłoby moje praktyczne umiejętności wykorzystania AR-a. Zawodowo zajmuję się szkoleniami i wdrożeniami zarządzania projektami w firmach, które do tego dojrzały, więc miałem też ogromny apetyt na nauczenie się tego, jak to robią specjalsi. Czy oczekiwania zostały spełnione? Zaskoczę Was. Nie. Zostały mocno przekroczone. I nie piszę tego, bo chcę mieć na kolejnym campie łagodniejsze traktowanie od chłopaków, bo wiem, że taryfy ulgowej nie będzie. Po prostu mam przegląd tego, co oferuje się cywilom na rynku szkoleń strzeleckich i wiem, że tu nie ma „komandoszenia”, bo wszystko jest po coś.
To po kolei. Czego można się spodziewać po rejestracji na Camp? Na początek lista wyposażenia. Musiałem skompletować praktycznie wszystko poza mundurem, butami i podstawowym wyposażeniem strzeleckim. Plecak i śpiwór pożyczyłem od córki – cywilne dają radę. Na szczęście można dopytać bardziej doświadczonych kolegów i praktycznie wszystko, co dokupiłem, było trafione w punkt i będzie długo służyć. Zdążyłem już przetestować na kolejnym wyjedzie i wygląda na to, że wsiąkłem na tyle, że będzie ich dużo więcej.
Odnośnie samego wyposażenia to bardzo duża lekcja – zapoznać się z każdym sprzętem przed wyjazdem, nawet najmniejszym elementem. To nieszczęsne ponczo wydawało mi się tak proste w użyciu, że nie powinno sprawić problemów, ale w nocy, na zmęczeniu ożyło i chciało mnie udusić. Tak to odebrałem, później okazało się, że winien był użytkownik.
Dostajesz miejsce, na które masz dotrzeć do określonej godziny ze sprzętem i otwartą głową. Zjawiamy się na strzelnicy, przygotowujemy się do zajęć. Ja ze sporą dozą niepewności i z nastawieniem „być stale gotowym”, bo zakładałem, że za chwilę niespodzianką może być zadanie „5 minut do wymarszu i…”. Trochę przesadziłem z tym podejściem, ale generalnie jest bardzo przydatne. Jak opuścisz gardę, to akurat nie będziesz mieć baterii do czołówki albo koszulki na zmianę. A sukces to suma drobiazgów. O tym przekonałem się ostatniego dnia w czasie zadania finałowego.
Świetnym patentem jest to, że w czasie Campu wchodzimy w pewną historię, która jednocześnie spina klamrą nasze szkolenie i jest hołdem dla bohaterów, którym zawdzięczamy wolność. Tematem przewodnim jest historia Kurierów Tatrzańskich, a nasze szkolenie układa się w epizody, które odzwierciedlają w pewnym stopniu zadania i trudności, z którymi musieli się zmierzyć Ci dzielni ludzie. Tutaj zaczynamy nasz camp od pracy z bronią w sytuacji, gdy zostajesz ranny i nie jesteś w stanie strzelać komfortowo, tak jak to robimy najczęściej na strzelnicy. Na osi sporo wody, strzelanie tylko z prawej, tylko z lewej, ewakuacja rannego, współpraca w zespole, komunikacja.
Później praca z bronią, bezpieczne przenoszenie, świadomość pracy z nią, pilnowania BLOS. W teorii to proste, na strzelnicy zazwyczaj też, bo nie jesteś obładowany szpejem, ale… Niby wszystko proste, ale plecak i karabinek nie zawsze są kompatybilne. Przejście od noszenia rannego do strzelania nie jest tak trywialne i tak jak wszystko wymaga na początku sporo cierpliwości. Do tego współpraca w grupie, przemieszczanie się w terenie, trochę współpracy przy budynkach. Adrenalina się pompuje. Jest super. Dostajemy grochówkę i pierwsze zadanie. Jest już popołudnie, ale jak ktoś się spodziewał, że to koniec zajęć, to się zdziwił. Dopiero zaczynamy.