W wydanej w 1983 roku w Londynie książce pt. Wojna polsko-sowiecka 1939 Ryszard Szawłowski (autor napisał ją pod pseudonimem Karol Liszewski) opisał stoczoną 17 września 1939 roku walkę samotnego polskiego myśliwca, który miał zaatakować trzy sowieckie dwusilnikowe bombowce, z których dwa miał zestrzelić, a trzeciego uszkodzić. Świadkami starcia byli policjanci z Nadwórnej, którzy mieli zawieźć do szpitala dwóch rannych lotników. Jeden z nich miał później spotkać polskiego lotnika w więzieniu w Kijowie. Podobno zestrzelił on sowieckie bombowce w czasie przelotu do Rumunii, ale musiał przymusowo lądować. Od końca lat 80. XX wieku autorzy zaczęli opisywać ten epizod wojny obronnej, w tym walkę samotnego PZL P.11 pilotowanego przez anonimowego pilota z trzema sowieckimi Tupolewami SB. Dopiero pod koniec lat 90. dr Jerzy Pawlak jako pierwszy podał, że mógł to być ppor. pil. Tadeusz Kawalecki, sugerując się tym, że na wniosku odznaczeniowym tego lotnika za 1939 rok ktoś dopisał, że miał strącić dwa samoloty. W swojej książce pt. Lwowski III/6 Dywizjon Myśliwski (Vesper 2011) próbowałem rozwikłać tę zagadkę, co udało się tylko częściowo. Jak faktycznie wyglądał epizod walk polskich myśliwców oraz inne potyczki z sowieckim lotnictwem przedstawia niniejszy artykuł.
Rankiem 17 września resztki polskich dywizjonów myśliwskich z około 50 samolotami PZL P.11 i PZL P.7a znajdowały się na lotniskach w południowo-wschodniej części II Rzeczypospolitej, obecnie stanowiących terytorium Ukrainy. Wszystkie podlegały Brygadzie Pościgowej, która od 16 września przechodziła reorganizację. Z resztek polskiego lotnictwa myśliwskiego miały zostać utworzone dwa dywizjony myśliwskie. W Stanisławowie część jednostek zdobyła pewną ilość paliwa (m.in. IV/1 Dywizjon Myśliwski). We wczesnych godzinach porannych do Sztabu Naczelnego Wodza napłynęły wieści o ataku Związku Sowieckiego na Polskę. Kilka godzin później, prawdopodobnie chcąc zdobyć informacje o skali ataku, Naczelny Wódz Edward Rydz-Śmigły za pośrednictwem gen. Józefa Zająca wysłał rozkaz wykonania zwiadu lotniczego do IV/1 Dywizjonu Myśliwskiego stojącego w Petlikowicach koło Brzeżan.
Działania IV/1 Dywizjonu Myśliwskiego
Dywizjon dysponował prawdopodobnie ośmioma PZL P.11 w 113. i 114. Eskadrze Myśliwskiej (EM) oraz trzema PZL P.7a ze 123. EM. Rozkaz razem z wiadomościami o ataku sowietów dotarł do Petlikowic około godz. 9.00. Tak opisał to ppor. pil. Tadeusz Szumowski:
„W południe zawalił się nasz świat. Zaczęło się wtedy, gdy zauważyliśmy nad nami grupę nierozpoznanych samolotów, które zrzuciły bomby na las w pobliżu Buczacza. Początkowo byliśmy bardziej zaskoczeni niż zaniepokojeni. Czy to byli Niemcy używający czeskich samolotów? Nasłuchiwaliśmy wieści. Kilka minut później nadeszły z siłą gromu. Bolszewicy przekroczyli granicę! Alarm! Wycofywaliśmy się na wschód, aby uzyskać miejsce do przegrupowania i przeorganizowania, aby zaatakować nadchodzących z zachodu Niemców. Teraz bolszewicy wbili nam nóż w plecy.”
Gen. Józef Zając zlecił dowódcy IV/1 Dywizjonu kpt. pil. Adamowi Kowalczykowi wysłać myśliwce w celu rozpoznania pasa granicznego ze Związkiem Radzieckim. Szef sztabu Brygady Pościgowej mjr dypl. pil. Eugeniusz Wyrwicki wyznaczył do tego zadania dwóch pilotów. Ppor. pil. Włodzimierz Miksa ze 114. EM miał sprawdzić południowy odcinek granicy, ppor. pil. Stanisław Zatorski ze 113. EM miał zaś przeprowadzić rozpoznanie na odcinku północnym. Piloci mieli zakaz przekraczania granicy państwowej. Włodzimierz Miksa tak opisał swój lot:
„Po przeszło 2-tygodniowych walkach i tłuczenia się po różnych lotniskach, zatrzymały się 113 i 114 eskadry dnia 16 września w sile 7 maszyn w Petlikowicach, dla zorganizowania się i doprowadzenia do możliwego stanu, gdyż wszystkie maszyny, jak również rzut kołowy, były w opłakanym stanie. Na domiar złego nie było benzyny, niektóre maszyny miały zaledwie po 50-60 litrów. Dnia 17 rano przychodzi rozkaz od gen. Zająca: wysłać 2 maszyny na rozpoznanie granicy rosyjskiej, piloci mają uważać, by w żadnym wypadku nie przekroczyć granicy, jak również tak „pracować”, by powrót ich był 100%. Ś.P. major Wyrwicki wyznaczył ppor. pil. Zatorskiego i mnie. Podporucznik Zatorski dostał część granicy północnej, ja zaś południową. Okazuje się, że przyszły meldunki z K.O.P., że bolszewicy skoncentrowali znaczne siły na granicy, a nawet w niektórych miejscach przekroczyli naszą granicę.
Mechanicy zlewali resztki benzyny, startujemy. Po 10 minutach lotu zauważyłem na szosie (leciałem lotem koszącym) jadącego na rowerze sierżanta w przeciwnym kierunku, coś mnie tknęło, że coś jest nie w porządku, bo jechał jak szalony w rozpiętym mundurze. Początkowo chciałem lądować i zapytać się, miejsca było bardzo dużo do lądowania, ale dałem na razie spokój. Po paru minutach lotu doleciałem do miasta, nazwy nie pamiętam, i zauważyłem na trzech szosach wchodzących do miasta długie kolumny samochodów, co to były za kolumny, trudno mi było się zorientować, wróciłem więc nad szosę, na której spotkałem sierżanta, wyprzedziłem go i wylądowałem przy szosie. Cała sprawa się wyjaśniła: sierżant ten wiał właśnie z tego miasta, bo w mieście byli już bolszewicy (w części płn.-wsch.). Początkowo nie wiedziałem, czy wracać, czy lecieć z powrotem. Rozkaz mówił, że bolszewicy są parę kilometrów poza granicą naszą, a tu naraz spotykam ich około 50 km od Petlikowic. Decyduję się jeszcze raz lecieć, spotykam znowu te same kolumny, lecę w kierunku południowo-wschodnim, a tu aż mnie podrzuciło: na przestrzeni trudno mi nawet określić jak dużej, kotłuje się ogromna masa, najpierw idą czołgi, potem kawaleria, znowu czołgi, znowu kawaleria, myślę trzeba się zorientować, ile jest tego, nie mogę, masa, masa, masa…
Wracam do Petlikowic, dochodzę do miasta, w którym stały kolumny i widzę jak batalion K.O.P. zmotoryzowany wali co koń wyskoczy w kierunku bolszewików, odległość jakieś 15 kilometrów między nimi, podlatuję macham skrzydłami, pokazuję kierunek i teraz zapominam o wszystkim, tu widzę garstkę, tam przecież straszna masa!!! Niemcy was tłukli przez tyle dni swą masą, teraz ci znowu. Latam na odcinku między nimi, odległość się zmniejsza. Gdy przelatuję nad bolszewikami ci nie strzelają, natomiast konie jak szalone skaczą, psują szyki, myślę sobie, że choć im bałaganu narobię, pikuję raz, drugi, trzeci, za czwartym razem słyszę huk i szwargot karabinów, to taczanki bolszewickie, strzelają z karabinów… Zawracam do K.O.P.-u, odległość jakieś 10 km, ci jak przedtem pędzą, jestem pewien, że będą się bić (słyszeliśmy o wypadkach, że bolszewicy nie biją się spotkawszy Polaków, nawet mówią, że idą bić razem z nami Niemców).
Coś znaczy zamieszanie wywołane przez samolot. Teraz jest mi wszystko jedno, pikuję, strzelam w kupę koni, jest tego tyle, że nie potrzebuje specjalnie celować, niestety wszystko ma swój koniec, karabiny przestały strzelać, brak amunicji. To mnie przyprowadziło do równowagi, przypomniałem sobie rozkaz, wracam. Dzień początkowo ładny, stał się ciemny, czarne chmury weszły na niebo, deszcz zaczął lać, że ledwo można było coś zobaczyć. Po pewnym czasie widzę jar, jeszcze trochę lotnisko, siadam. Na lotnisku czekają już pułk. Pawlikowski, mjr Wyrwicki. Zdaję raport…”