• Piątek, 4 października 2024
X

Najmniejsze drednoty w historii – hiszpańskie pancerniki typu España

Trzy okręty liniowe typu España to pierwsze i zarazem ostatnie drednoty zbudowane na potrzeby marynarki wojennej Hiszpanii (Armada Española), a jednocześnie najmniejsze jednostki tej klasy w historii. Zaprojektowano je pod konkretne założenia operacyjne przy mocno ograniczonym budżecie, a priorytetem miała być siła ognia. Ostatecznie otrzymano specyficzne okręty, ustępujące pod wieloma względami swoim zagranicznym odpowiednikom. A że „mniejszy” nie zawsze oznacza „gorszy”, to hiszpańskie drednoty wcale nie były w istocie aż tak kiepskie, jak przedstawia to większość popularnych opracowań tematycznych.

W historii tych okrętów najistotniejsze okazały się problemy z ich codzienną eksploatacją, szkoleniem załóg i zabezpieczeniem logistycznym. Do tego doszły jeszcze zawirowania polityczne przełomu lat 30. XX w., które przerodziły się w hiszpańską wojnę domową, toczącą się między 17 lipca 1936 r. a 1 kwietnia 1939 r., i w konsekwencji doprowadziły do niechęci dawnych sojuszników, szczególnie Wielkiej Brytanii, która notabene była głównym podmiotem wykonawczym pancerników. Z tego m.in. powodu Hiszpania musiała szukać pomocy gdzie indziej, a jej wybór padł na… Związek Radziecki i niemiecką III Rzeszę. Efekt tego był taki, że w ręce Sowietów wpadło sporo newralgicznej technologii, której sami się nie dorobili, a okręty nigdy nie osiągnęły gotowości bojowej. Były za to w iście spektakularny sposób kanibalizowane i gdy ostatecznie przyszło im wziąć udział w prawdziwym konflikcie, okazało się, że są w tak złym stanie technicznym, iż w zasadzie powinny natychmiast trafić na złom.

Upadek Armada Española

Wojna amerykańsko-hiszpańska (21 kwietnia – 12 sierpnia 1898 r.) była dla Hiszpanii prawdziwą katastrofą i w praktyce doprowadziła kraj do ruiny. Zakończyła się podpisaniem 10 grudnia 1898 r. traktatu paryskiego, ratyfikowanego przez Senat Stanów Zjednoczonych 6 lutego 1899 r. W rezultacie Stany Zjednoczone przejęły kontrolę nad większością hiszpańskich kolonii na Karaibach i Pacyfiku. Filipiny, Portoryko i Guam stały się od tej pory amerykańskimi posiadłościami. Wszystkie pozostałe hiszpańskie kolonie pacyficzne sprzedano Cesarstwu Niemieckiemu na mocy traktatu hiszpańsko-niemieckiego z 12 lutego 1899 r., po podpisaniu którego Hiszpania za 25 mln peset (17 mln marek) przekazała Niemcom Mariany (z wyjątkiem Guam), Palau i Karoliny. Pewne odstępstwo stanowiła tutaj Kuba, która otrzymała ograniczoną niepodległość, ale również znalazła się w amerykańskiej strefie wpływów. Poniesione w 1898 r. straty były więc – delikatnie mówiąc – ekstremalnie trudne do odrobienia, ponieważ wraz z utratą kolonii hiszpańska gospodarka zaczęła błyskawicznie podupadać.

Co więcej, w wyniku bezpośrednich działań wojennych rodząca się potęga US Navy praktycznie unicestwiła lwią większość Armada Española i to bez poważniejszych strat własnych (kosztem 16 marynarzy, z których w dodatku większość zmarła od chorób lub na skutek wypadków, a nie od ognia nieprzyjaciela). Tu przy okazji do głosu doszedł kolejny problem, czyli niestabilna sytuacja polityczna i słabość rządu w Madrycie, który kompletnie nie miał pomysłu na odbudowę sił morskich. Po niedawno jeszcze trzeciej – czwartej (w zależności od wyników analiz i okresu) flocie świata pozostało już wówczas tylko mgliste wspomnienie. Zarówno skala klęski, jak i jej okoliczności wpłynęły bezpośrednio na drastyczny spadek morale nie tylko u elit rządzących, ale także załóg pozostałych jednostek, a tych nie ocalało zbyt wiele. Praktycznie jedynym większym okrętem, który wręcz cudem przetrwał tę hekatombę, był kompletnie przestarzały koncepcyjnie (i źle zaprojektowany) okręt liniowy (predrednot) Pelayo o wyporności bojowej na poziomie 9918 t i prędkości maksymalnej ok. 16,5 w. Na swoje i załogi szczęście nie włączono go bowiem do idącej na Kubę eskadry Flota del Ultramar kontradm. Pascuala Cervery y Topete, która to została szybko unicestwiona przez amerykańskie pancerniki w bitwie pod Santiago de Cuba 3 lipca 1898 r. Hiszpański okręt pozostał w Kadyksie, gdzie w ramach tworzonej Eskadry Rezerwowej planowano dla niego śmiałą i praktycznie samobójczą misję zaatakowania atlantyckiego wybrzeża Stanów Zjednoczonych, którą to po klęsce pod Santiago ostatecznie odwołano.

Co ciekawe, w kolejnych latach Pelayo, jako jedyny aktywny pancernik Armada Española,wciąż pełnił funkcję reprezentacyjnej jednostki floty, wizytując m.in. Tulon w 1901 r. i Lizbonę trzy lata później. W 1904 r. uczestniczył nawet w rewii na powitanie cesarza Wilhelma II w zatoce Vigo, aczkolwiek w tamtym okresie mógłby już z powodzeniem stać się morską osobliwością w jakimś zacnym muzeum techniki okrętowej. Zrujnowany ekonomicznie wojną kraj nie mógł sobie jednak wówczas pozwolić na następcę, stąd doszło do kuriozalnej sytuacji, gdy ten pływający relikt z epoki pary i żelaza w 1909 r. wziął jeszcze udział w prawdziwej operacji morskiej, związanej z powstaniem marokańskich Rifenów. Podczas tzw. drugiej wojny rifskiej z powodzeniem ostrzelał pozycje przeciwnika pod Melillą. Pomimo przestarzałej, nieudanej konstrukcji i bardzo słabej ochrony biernej Pelayo dowiódł, że uzbrojony w ciężką artylerię okręt stanowi bezcenne wsparcie także dla wojsk walczących na lądzie. W istotny sposób przyśpieszyło to decyzję o zbudowaniu potencjalnych następców, a sam Pelayo pozostał w linii aż do 1921 r. (wówczas już jednak w charakterze jednostki wyłącznie pomocniczej) i dopiero w latach 1922–1923 został rozbrojony, by w 1925 r. trafić ostatecznie na złom.

Pierwsze bardziej konkretne działania, mające na celu odbudowę hiszpańskiej floty, podjęto już w latach 1902–1903. Przede wszystkim jej fundamentem miały stać się nowoczesne pancerniki (w dalszym ciągu mowa tutaj oczywiście o tzw. predrednotach), wokół których zamierzano następnie budować cały system działania Armada Española. Przedstawiony wówczas plan modernizacji hiszpańskiej MW zakładał projekt i budowę siedmiu okrętów liniowych o wyporności normalnej 15 000 t (ton metrycznych, 1 t = 1000 kg) i prędkości maksymalnej ok. 19 w., trzech krążowników pancernych o wyporności normalnej 10 000 t oraz mniejszych jednostek, mających w połączeniu z infrastrukturą lądową – w tym rozwijaną bazą logistyczną – spiąć ów system w całość. Nie były to więc jakieś mocno wygórowane założenia, szczególnie w kontekście kraju uchodzącego jeszcze do całkiem niedawna za jedną z czołowych potęg morskich. W zaistniałej sytuacji koszt realizacji nawet tego dość skromnego planu (same pancerniki miały pochłonąć kwotę 300 mln peset) okazał się jednak poza jakimkolwiek zasięgiem Hiszpanii. W związku z tym dwa lata później dokonano rewizji koncepcji rozwoju floty, rezygnując na czas nieokreślony z krążowników pancernych, a wyporność normalną przyszłych pancerników redukując do 14 000 t, ale zwiększając za to liczbę tej klasy jednostek do ośmiu sztuk. Hiszpański Sztab Generalny (Estado Mayor de la Defensa) podszedł jednak do tematu w osobliwy sposób. Planowano bowiem pozyskać okręty (i/lub licencję) z… Japonii. Trzon hiszpańskiej MW stanowić miało bowiem osiem predrednotów typu Mikasa. Cenę każdej jednostki szacowano na ok. 42 mln peset, co oznaczałoby koszt całkowity programu sięgający 400 mln. Pomysł nie przypadł do gustu politykom i w konsekwencji parlament raczej negatywnie odnosił się do całej idei, zwłaszcza że japońskie pancerniki również powstawały częściowo na zagranicznej licencji – w tym przypadku brytyjskiej. Spór doprowadził ostatecznie do powstania marynarzy i upadku rady ministrów. W konsekwencji wybudowano zaledwie trzy kanonierki plus okręt szkolny, a temat pancerników praktycznie umarł śmiercią naturalną.

Dopiero w 1907 r., tj. po zmianie władzy i objęciu teki premiera przez Antonio Maura, udało się stworzyć bardziej realną koncepcję budowy i rozwoju Armada Española. Pewien wpływ na zaistniałą sytuację miały przy tym wnioski wyciągnięte wprost z wojny rosyjsko-japońskiej, która to w sposób aż nadto dobitny zademonstrowała po raz kolejny ogromne znaczenie floty w nowoczesnej wojnie. W związku z tym 1 czerwca 1907 r. przedstawiono projekt nowej ustawy dotyczącej projektu i budowy nowych okrętów, na które zaplanowano zaciągnąć specjalny kredyt w wysokości ponad 200 mln peset. Mniej więcej drugie tyle zamierzano pozyskać drogą ośmioletniej państwowej pożyczki w obligacjach oprocentowanych (3,5 proc. rocznie). Wykup obligacji miał nastąpić w okresie 15 lat, a żeby jeszcze bardziej uatrakcyjnić je w oczach potencjalnych nabywców, kwoty nie podlegały opodatkowaniu. Dalszych oszczędności chciano poszukać w samych siłach zbrojnych, ze szczególnym uwzględnieniem głównego zainteresowanego, czyli Armada Española. Tym samym w jednej chwili na złom powędrowały setki ton przestarzałego, często rzeczywiście już bezwartościowego uzbrojenia i wyposażenia. Istotnie ograniczono także struktury hiszpańskiej MW, dokonując restrukturyzacji oraz cięcia etatów (nie zawsze skutecznego), które mimo klęski i utraty niemal całej floty pozostały na poziomie sprzed wojny amerykańsko-hiszpańskiej.

W rezultacie 7 stycznia 1908 r. weszła w życie stosowna ustawa o rozwoju floty, jednak pod kątem nowej doktryny, której nadrzędnym założeniem było prowadzenie operacji morskich pozwalających na skuteczne przeciwdziałanie blokadzie. Mocą królewskiego dekretu z 21 kwietnia tego samego roku zapewniono dalsze rozwinięcie i modyfikacje programu, co dotyczyło m.in. przeprowadzenia rekonstrukcji struktur militarnych i cywilnych w El Ferrol i Kartagenie. Plan zakładał budowę trzech pancerników o wyporności normalnej 15 000 t każdy i prędkości maksymalnej ok. 19 w., za co odpowiedzialna miała być stocznia El Ferrol. Ponadto w Kartagenie miały powstać także mniejsze jednostki, jak choćby 3 małe niszczyciele o wyporności 350 t, 25 torpedowców o wyporności 180 t, 4 kanonierki o wyporności 800 t oraz – co szczególnie interesujące – 3 okręty podwodne (niestety, finalnie nie wybudowano żadnego).

Choć plan ostatecznie zatwierdzono (rozpoczęto przy tym wstępne projektowanie pancerników od strony koncepcyjnej), to postępy przy jego realizacji były znikome, a wpływ na to miała przede wszystkim wyjątkowo niestabilna sytuacja polityczna w Hiszpanii. Paradoksalnie jednak wlokące się w nieskończoność prace koncepcyjne pozwoliły Hiszpanom przeczekać okres gwałtownego rozwoju technologicznego flot z początku XX w. (zwłaszcza związanego ze skutkami bitwy pod Cuszimą i pojawieniem się HMS Dreadnought oraz USS South Carolina BB-26 – pierwszych okrętów liniowych nowej generacji). Tym samym projekt przyszłych pancerników mógł od strony konstrukcyjnej uwzględnić najnowsze ówczesne trendy. Co istotne, wówczas jeszcze było to (przynajmniej teoretycznie) możliwe, gdyż po rekonstrukcji pochylni i doku w El Ferrol maksymalna wyporność budowanych okrętów mogła wynosić 20 000 t. Wartość ta odpowiadała z grubsza dominującej wówczas pierwszej generacji drednotów. To, co przy tym nie podlegało dyskusji, to uzbrojenie, które miało być absolutnie awangardowe i dominujące nad wszelkimi pozostałymi parametrami taktyczno-technicznymi (zgodnie z doktryną i jej koncepcją „łamacza blokad”). Innym wymogiem, podchodzącym zresztą pod te same założenia operacyjne, był ich napęd, który miał gwarantować prędkość co najmniej 21 w. i przy tym pozwalać na opalanie kotłów wyłącznie mazutem lub ew. hybrydowo, tj. zarówno węglem, jak i paliwem płynnym. Wszystko wskazywało więc na to, że wkrótce hiszpańska MW wzbogaci się o ze wszech miar nowoczesne i przy tym oczywiście bardzo potrzebne okręty liniowe najnowszej generacji. Stało się jednak inaczej.

Reklama

Najnowsze czasopisma

Zobacz wszystkie
X
Facebook
Twitter
X

Dołącz do nas

X